Wiele lat temu zostawiliśmy daleko za sobą świat ludzi nierealnych – szlachty niepotrafiącej pogodzić się ze schyłkiem starego ładu, niepraktycznych myślicieli, sprytnych kombinatorów i małych ludzi, przeżywających po cichu swoje małe dramaty. Ten świat marzeń, ambicji i zatrważającej bierności odszedł. W zamian otrzymaliśmy przesiąknięty agresją i okrucieństwem wiek XX. Logika nakazywałaby nam zapomnieć o Czechowie i jego rzeczywistości, bo jakie znaczenie dla nas – przedstawicieli „nowych czasów” -ma rosyjska prowincja schyłku XIX wieku? Nie powinna mieć żadnego. Ciężko chyba znaleźć artystę bardziej określonego przez czasy, w których żył i bardziej przypisanego do określonej estetyki. Chociaż od śmierci Czechowa upłynęło ponad 100 lat, nie przestaje inspirować twórców. Tym razem interpretacją Wujaszka Wani zajął się Waldemar Śmigasiewicz i ekipa bielskiego Teatru Polskiego.
Świat, którego nie ma
Dziwnie czyta się Czechowa i dziwnie ogląda się spektakle oparte na jego tekstach. Mało w nich uniwersalizmu, mało możliwości swobodnej interpretacji. Wszystko już znajduje się na swoim miejscu, można próbować przestawiać poszczególne komponenty i można próbować tworzyć z nich nowe układanki, ale w takiej sytuacji interpretator zawsze stoi na pozycji przegranej. Wchodząc do świata Czechowa wchodzimy do skansenu – muzeum, wypełnionego starymi przedmiotami i zdezaktualizowanymi archetypami. Widzimy ludzi, których nie ma, obcujemy z wrażliwością, po której nic już nie zostało. Wielkie przemiany rozpoczęły się wraz z rozwojem myśli wolnorynkowej (co obserwujemy między innymi w Wiśniowym sadzie), a zakończyły – krwawo i brutalnie – wraz z wybuchem Rewolucji październikowej. Anton Czechow nie dożył do tej ostatecznej rozprawy ze „starym światem”, ale podświadomie musiał wyczuwać, że kiedyś do niej dojdzie. Każdy utwór mistrza to pożegnanie ze spokojem szlacheckich gniazd i sennym imperium, które je otacza. Drobni, przesiąknięci strachem urzędnicy, wiecznie pijani lekarze i zagubieni naukowcy to tylko kolejne elementy tej nostalgicznej układanki. U Czechowa nic się nie zmienia.
Najprawdziwszy Wujaszek Wania
Mimo że interpretacja Waldemara Śmigasiewicza różni się szczegółami od oryginalnej koncepcji (najbardziej w oczy rzuca się wiek głównego bohatera, który jest blisko o połowę młodszy od Czechowowskiego Wani) konstrukcja świata w ogóle się nie zmienia. Jest sennie i nostalgicznie, wszystkich – i aktorów i widownię – ogarnia nieznośne uczucie oczekiwania na koniec. Siedzimy razem w rozpadającym się szlacheckim gnieździe i wiemy, że za chwilę po tym wszystkim nie zostanie nawet kamień na kamieniu. Nie ziści się romans Heleny i doktora, Sonia nadal będzie cierpieć przez swoje kompleksy, Serebrjakow nigdy nie opuści świata książek, a frustracja Wani doprowadzi do podwójnie tragicznego finału. Wszystko ginie na naszych oczach, a my nie możemy wnieść głosu sprzeciwu – tkwimy w pułapce swojej nowoczesności, przenosimy się z teatru do muzeum. Wiemy, jak to się wszystko zakończy. Pozostaje nam tylko patrzeć i przeżywać razem z bohaterami ich niemoc, ich poczucie beznadziei i kompletną bezradność.
Spokój Śmigasiewicza
Wujaszek Wania to klucz do twórczości Czechowa. Chociaż popularnością ustępuje napisanym później Trzem siostrom, a przede wszystkim Wiśniowemu sadowi, to właśnie w nim najpełniej uwidacznia się estetyka utworów mistrza. Opowieść Czechowa jest okrutna. Nawet jeżeli znajduje się w niej miejsce na śmiech, to może być to jedynie gogolowski śmiech przez łzy. Kategorycznie nie zgodzę się też z chętnie powtarzaną ostatnimi czasy tezą o uniwersalności myśli Czechowa. Twórczość genialnego dramaturga i nowelisty nie jest uniwersalna, nie możemy jej przerzucać z miejsca na miejsce i doszukiwać się w niej ogólnoludzkich cech. To teksty niesłychanie mocno osadzone w czasie i przestrzeni – dzięki temu są najlepszym i najpełniejszym świadectwem swoich czasów, a próbowanie przerobienia ich na nowoczesną modłę kończy się katastrofą. Śmigasiewicz nie popełnia tego błędu. Widz, który spotyka się z jego interpretacją, dostaje stuprocentowego Czechowa ze wszystkimi wadami i zaletami. Z jednej strony przygląda się więc genialnym spostrzeżeniom natury socjologicznej, z drugiej – zderza się ze stanem zawieszenia i totalnego braku dynamiki. Właśnie dlatego Wujaszek Wania na deskach bielskiego teatru to majstersztyk, ale majstersztyk nie dla każdego. Żeby go pojąć, trzeba wejść w Czechowowską konwencję, trzeba chcieć się ubrudzić atmosferą tlącego się konfliktu i kompletnej beznadziei. Na blisko dwie godziny przenosimy się do szlacheckiego gniazda i spokojnie czekamy na jego kres. Po drodze zobaczymy upadki kolejnych marzeń i wyrazy większej lub mniejszej frustracji, ale wyjdziemy czyści – ta tragedia nas po prostu nie dotyczy.
Nowa interpretacja
Na początku zastanawiałem się nawet, czy atrakcyjniejszym, z punktu widzenia współczesnego widza, rozwiązaniem nie byłoby przeniesienie akcji do współczesności – tak, by odbiorcy mogli sami dostać po skórze, by to ich rzeczywistość została postawiona pod ścianą i rozstrzelana. W końcu tytułowego Wanię kompletnie niszczy zapatrzenie w szefa, który nie zauważa jego ciężkiej pracy. Wypala się i znika dokładnie tak, jak wypalają się i znikają współcześni. Mógłby stać się więc szeregowym, kompletnie rozczarowanym życiem, pracownikiem korporacji i jako taki pracownik wieszczyć nam koniec naszego wyobrażenia o świecie. Czy to byłby jednak Czechow? Absolutnie. Śmigasiewicz i jego ekipa przenoszą nas do zupełnie innej rzeczywistości i nie każą wyciągać żadnych wniosków. Mamy zapoznać się z niekwestionowanym geniuszem Czechowa i pozwolić mu się przytłoczyć. Potem wszystko wraca do normy.