Czy remake ma prawo się udać?

Czy remake ma prawo się udać?

Uprzedzam, że to co tu piszę jest moją subiektywną opinią i może zawierać charakterystyczne dla moich postów ironie i uszczypliwości oraz może nie zgadzać się ze zdaniem innych czytelników. Jeśli więc komuś brakuje dystansu i ma zbyt ciasną gumę w majtkach to może nacisnąć uroczy krzyżyk u góry strony.

Do napisania tego posta zainspirowały mnie dyskusje wokół filmu „Poltergeist”, czyli remake’u tłumaczonego na język polski „Ducha” z 1982 roku. Głównie dotyczyły one tego, że film ten jest klasykiem, a takich nie powinno się kręcić od nowa, a także, że Heather O’Rourke, wcześnie zmarła odtwórczyni jednej z głównych ról, jest niezastąpiona. Pewnie gdyby dziewczynka z nowej wersji „Poltergeista” zagrała w innym filmie, widzowie rozpływaliby się nad jej zdolnościami jak zwykle bywa w przypadku amerykańskich aktorów-dzieci.

Słowo „remake” nie budzi raczej entuzjazmu u kinomaniaków. Najprościej mówiąc jest to nowa wersja jakiegoś filmu (bo o filmach cała dyskusja).
Dla mnie nic innego jak skok na kasę. Oczywiście chęć zarobku jest tutaj powodem-widmo, o którym nikt nie mówi, ale każdy (większość!) wie, że taki istnieje. Oficjalnie chodzi o unowocześnienie i łatwiejszą przystępność. Bo jak wiadomo obecnie filmy są „wow” i „cool” (używa się jeszcze tego słowa?) kiedy powstają dzięki nowoczesnym technologiom i mają w sobie pełno efektów specjalnych. Zaraz włącza mi się w głowie słynne: „Leo why?! For money…” – bo idealnie tutaj pasuje.

Kinomaniacy raczej są niechętni remake’om. Owszem, oglądają, ale bardziej z ciekawości, dla oceny i porównania z pierwszą wersją. Piszę „raczej” bo ludzie są różni, aczkolwiek przeważnie wolimy klasyki, doceniamy stare filmy i traktujemy kino jak sztukę, a raczej ciężko byłoby zaakceptować nową wersję Mona Lisy.  Dobry film ma zazwyczaj dobrą obsadę, a jak nie dobrą, to na pewno po jakimś czasie na tyle przyzwyczajamy się do postaci odegranej przez danego aktora, że nie wyobrażamy sobie aby zagrał to ktoś inny. Omówię to szczegółowo niżej na podstawie wybranych filmów.

Jest również tak, że film jest tak genialny, iż zwyczajnie nie da się go podrobić. W kwestii genialności chodzi mi o to, że albo zaliczył się do grona klasyków albo po prostu my osobiście go za taki uważamy. Proszę mi uwierzyć, że wyobraźnię mam aż nadto rozwiniętą, ale jakoś ciężko wyobrazić mi sobie remake „Pulp Fiction”, „Forresta Gumpa” czy „Ojca Chrzestnego”. Zabierając się do „współczesnej wersji” Draculi, wyłączyłam film po 20 minutach. To do mnie całkowicie niepodobne, bo zazwyczaj choćbym miała oglądać największe gówno na pięćdziesiąt rat to i tak to obejrzę. Tutaj nie dałam rady.
Wybaczam za to jak najbardziej nowe wersje filmów biograficznych. Słyszy się tu i ówdzie, że planuje się nakręcić wielką produkcję o Kleopatrze. Wiadomo, że taka wielka produkcja powstała już w 1963 roku z Elizabeth Taylor w roli głównej. W filmie tym jestem zakochana (podobnie jak w przepięknej, genialnej w swojej roli Liz), natomiast z ciekawością obejrzę nową wersję. Przez lata na światło dzienne powychodziły nowe szczegóły z życia ostatniej królowej Egiptu, poza tym filmy o wielkich ludziach  to zawsze filmy biograficzne, inne niż jakieś horrory, thrillery czy głupie komedyjki. Byle tylko nie obsadzili pani Jolie w roli głównej, bo mi absolutnie tam nie pasuje (zwłaszcza po „Aleksandrze”)

Haneke i jego słynne „Funny Games”

Nie jestem w stanie zliczyć ile filmów obejrzałam w życiu, ale nie przypominam sobie aby kiedykolwiek remake zachwycił mnie bardziej niż oryginał, nawet jeśli było to największe gówno. Jedno tylko starcie remake’ów było mi całkowicie obojętne a były to obie wersje „W pustyni i w puszczy”.

Aaa tut mir leid! Był taki przypadek kiedy nowsza i amerykańska wersja filmu spodobała mi się bardziej. A był to „Funny Games U.S.” w reżyserii Michaela Haneke. Śpieszę z wyjaśnieniami bo łatwo to wyjaśnić i mnie usprawiedliwić. Otóż 10 lat nowszą, amerykańską wersję swojego niemieckiego hitu, nakręcił ten sam reżyser – Michael Haneke. Zrobił to dokładnie kadr w kadr jak w poprzednim filmie, z tymi samymi dialogami, tą samą muzyką, bez absolutnie żadnych zmian (nie licząc aktorów i miejsc, które zresztą i tak do złudzenia przypominają te z poprzedniej wersji) więc naprawdę mało co w tym filmie potrafi zrazić. Nieważne który film obejrzymy jako pierwszy – i tak oglądając inną jego wersję nic nas nie zaskoczy, a wręcz może przynudzać bo czujemy się jakbyśmy po prostu już to widzieli. Myślę, że zrobienie nowej wersji filmu przez tego samego reżysera, który zrobił poprzednią jest świetną sprawą, gdyż sam nie będzie chciał spieprzyć swojej pracy, a nawet jak w czyjejś opinii i tak ją spieprzy to na pewno o wiele mniej niż ktoś z innym punktem widzenia. „Funny Games U.S.” spodobało mi się bardziej od „Funny Games” nie dlatego, że obejrzałam go pierwszego, ale przede wszystkim ze względu na aktorów – napastnicy byli bardziej psychopatyczni, wiarygodni, a jeden z nich przypominał mi Gierszała, którego uwielbiam. Reszta aktorów również była bardziej przekonująca i jakoś tak mniej irytowała swoją grą aktorską w porównaniu do aktorów grających w niemieckiej wersji. Pominę to, że mieli bardziej przyjemne dla oka facjaty (Naomi Watts, Tim Roth), bo za to nikt nie odpowiada. Dla mnie jedynym plusem starszej wersji jest działający jak balsam na uszy język niemiecki.

„Funny Games” to świetne filmy w których reżyser bawi się widzami przygotowanymi na typowy thrillerowy rozwój wydarzeń. Co prawda nie należy do mojej czołówki, ale zdecydowanie znajduje się gdzieś wysoko na liście naprawdę dobrych filmów, które warto obejrzeć.

Remaki dzielę na trzy kategorie: z klasyków, z serii i z ulubionych filmów. Czasem jakiś film może należeć do jednej kategorii, czasem do dwóch a czasem do wszystkich.
Jednym z przykładów jest „Omen”. Należy on do klasyków, serii i, dla mnie, ulubionych.

Omen

Pierwsza wersja z 1976 roku jest wielkim hitem, nazywanym „najlepszym horrorem wszech czasów” i „klasyką horrorów”. Na temat samej produkcji urosły już legendy. W 2006 roku premierę miał remake pierwszej części. Przez kinomaniaków został zmiażdżony, ale byli też tacy widzowie, którym się spodobał – bo był bardziej straszny, bo było więcej efektów i tak dalej… Spotkałam się z opinią, że obecnie ludzie nie doceniają starszych filmów, ale czego się spodziewać skoro arcydziełem nazywają „Zmierzch”.  Na pewno nie uważam żeby gust filmowy zależał od wieku. Moja znajoma, trzydziestokilkulatka, tak jak ja lubiąca wampiryzm, była zachwycona nową wersją „Omena”, a skoro lubi wampiry to wiadomo, że „Zmierzch” jest dla niej bardziej parodią. Ja z kolei podzielam jej zdanie o „Zmierzchu” ale dzieli nas opinia dotycząca „Omena” – ile ludzi tyle opinii.

Ten film obejrzałam przypadkiem jako dziecko i zrobił na mnie ogromne wrażenie, wkręciłam się w temat do tego stopnia, że moim rodzicom jeżył się włos na głowie.  Do dziś jest w mojej czołówce filmów. Z kolei remake mi się nie podoba. Po pierwsze drażni mnie tam obsada aktorska. Ci aktorzy kompletnie nie potrafili zagrać swoich ról. W pierwotnej wersji widać było, że zanim nastąpiła seria tajemniczych wydarzeń, „matka” Damiena bardzo go kochała. Niestety u Julii Stiles, która zagrała tę rolę w remake’u kompletnie nie było tego widać. Z kolei Damien miał wyglądać na normalnego, fajnego dzieciaka, który nie wzbudzał żadnych podejrzeń. A chłopiec któremu powierzono rolę w nowej wersji zachowywał się tak dziwnie, że jako jego rodzic wysłałabym go do psychiatry zanim pokapowałabym się po 6 latach, że „chyba dzieci go nie lubią”, „chyba nigdy w życiu nie chorował” i „chyba nie wypowiedział ani jednego słowa” – to ostatnie jest chyba dosyć kluczowe. Jako rodzic zainteresowałabym się dlaczego moje dziecko w wieku 6 lat w ogóle nie mówi.

Do tego w filmie brakuje mi cytatów z Pisma Świętego na początku i końcu filmu (nie mam na myśli interpretacji, które rozwiązywane są w trakcie). Zdecydowanie jako „piekielne psy” bardziej odpowiadały mi rottweilery ze starej wersji niż czarne owczarki w nowej. Na siłę starano się także uczynić obraz straszniejszym poprzez dodanie kilku jumpowych scen, które tak naprawdę niczego nie wnosiły, oprócz funkcji straszaka.
Ale jeśli ktoś byłby złośliwy i upierdliwy to uczepiłby się pewnie innych filmów, które dla mnie są fajne a dla innych gówniane. Ciężko dyskutować o gustach.

Na pewno trzeba przyznać rację w tym, że dziś wielu ludzi nie docenia wartości starszych filmów. Jesteśmy przyzwyczajeni do super efektów specjalnych i najlepiej techniki 3D.
Moim zdaniem w dobrym horrorze nie chodzi o to żeby się zesrać ze strachu, tylko żeby film miał swój klimat. I „Omen” właśnie go posiada.

„Come play with us”

Obejrzałam wszystkie filmy, które powstały na podstawie książek i opowiadań Stephena Kinga. Największe wrażenie zrobiło „Lśnienie”. Jeden z lepszych horrorów jakie miałam okazję zobaczyć, a przecież większość uznałaby, że to dno bo nie ma super extra efektów 3D i innych bajerów bez których horrory nie urywają tyłka ani nawet jednego pośladka pseudokinomaniaków. Tak jak wspomniałam przy okazji „Omena”, film grozy powinien mieć klimat, a „Lśnienie” ma.

Słynne bliźniaczki Grady to dla mnie najstraszniejsze zjawy ze wszystkich horrorów a sceny z nimi oraz słynnym „redrum” zapadły mi w psychice, choć nie byłam już dzieckiem widząc go po raz pierwszy (w przeciwieństwie do „Omena”, którego obejrzałam jako 14-latka).

Aż dziw, że „Holiłud” nie pokusiło się o remake, bo przy współczesnej technologii mogliby odpicować go na cacy. Co nie zmienia faktu, iż kłaniam się w pas za to, że jeszcze na to nie wpadli i modlę się, aby przypadkiem ktoś nie uderzył się za mocno w głowę i nie wymyślił, że taki remake mógłby powstać. Owszem, zrobiono serial, ale nie cieszy się widocznie taką popularnością skoro nie emitują go systematycznie w TV, a ja wiem o nim tylko z filmwebu i  w ogóle nie korci mnie aby obejrzeć.

„Lśnienie” to typowa klasyka (obecnie nr 1 w horrorach na filmwebie), a rola Nicholsona jest nie do pobicia. Kilka scen znalazło się na liście najstraszniejszych filmowych momentów a słowa „Here’s Johnny!” zajmują 68 miejsce na liście 100 najlepszych cytatów z filmów amerykańskich.
W tym przypadku remake byłby strzałem w kolano. A ja chętnie strzeliłabym w drugie. Przeminęło z wiatrem

„I ona ma być mną?!”

Gdyby ktoś w środku nocy obudził mnie i kazał powiedzieć kto napisał „Przeminęło z wiatrem”, nawet w największym otępieniu powiedziałabym: Margaret Mitchell. Natomiast jeśli ktoś zapytałby kto stworzył rzekomą „kontynuację”, to powiedziałabym, że była to jakaś Alexandra. Nazwiska nawet nie kojarzę. Musiałam przypomnieć sobie u Wszechwiedzącej Cioci Wiki, że autorka ta ma na nazwisko Ripley. Jakże ciekawie można by pobawić się angielskimi słowami w tym przypadku… No cóż, w każdym razie nie udało się jej „zreplayować” sukcesu Mitchell, a wręcz rozpieprzyć to co stworzyła. Mitchell powinna straszyć ile wlezie swoich spadkobierców, którzy sprzedali prawa. Kompletnie nie uznaję tego „dzieła”. Przedstawiona tam Scarlett zupełnie nie pasuje mi do charakterystyki stworzonej przez Mitchell. Z ciekawości włączyłam parę lat temu serial na podstawie tej książki i musiałam wyłączyć TV. To ma być Scarlett?! To ma być Rhett?! Po mojej ulubionej dumnej i silnej bohaterce nie pozostały nawet zgliszcza. Akcję z filmu od akcji z serialu dzieli zaledwie kilka dni, natomiast bohaterowie wyglądają jakby dzieliło ich jakieś 10 lat. Aktorstwo na żenującym poziomie. Niektórych aktorów nie da się zastąpić, podrobić. Tak dopasowują się do naszych upodobań i wyobrażeń, tak idealnie pasują do tej roli, że żaden inny aktor nie jest w stanie ich zastąpić.

A najbardziej chciało mi się śmiać z tworzenia plakatów do serialu na wzór jednego ze znanych kadrów z „Przeminęło z wiatrem” (po lewej). Nota bene, kadr ten w wersji czarno-białej zdobi jedną ze ścian mojego pokoju (obok portretu Dity von Teese oraz Julie Newmar jako Catowman w kadrze z Batmana z 1966 roku). Jak widzę napisy „kontynuacja Przeminęło z wiatrem” to mi się nóż w kieszeni otwiera. Dla mnie jest ona nie do przyjęcia a dalsze losy Scarlett i Rhetta pani Mitchell zabrała do grobu.

Serie

Kiedy weszłam do kina na „Harry’ego Pottera” miałam 10 lat. Kiedy wyszłam, miałam lat 19. Dorastałam zarówno z książkami jak i z filmami i nie wyobrażam sobie aby ktoś stworzył teraz remake.

Właściwie każde serie filmowe są charakterystyczne i ciężko zrobić z nich nową wersję. Fani czekają co rok na nowy film i nawet gdyby jakiś aktor zrezygnował i na jego miejsce zatrudniono innego, raczej ciężko byłoby się przestawić. Gdyby to był jeden film to można by i zrobić remake (jeśli nie byłby to klasyk to czyjś ulubiony), ale seria przyzwyczaja i robi się charakterystyczna.

Nawet taki „Zmierzch” się do tego zalicza. Co z tego, że Stewart gra non stop z rozdziawioną gębą i zepsuła mi obraz Belli, kiedy zabrałam się za książkę? I co z tego, że Pattinson wygląda jak upośledzony? Seria ma swoich fanów a obsada zrobiła się charakterystyczna, np. nie wyobrażam sobie w roli Aro kogoś innego niż Michael Sheen.
Za 3 lata do tego grona dołączy trylogia Greya, choć większość fanek narzekała, że albo im Grey nie pasuje albo Anastasia. Za jakiś czas tak się przyzwyczają, że nikt inny nie będzie wchodzić w grę. Już teraz pod wywiadem z Charliem Hunnamem, który pierwotnie miał grać „O rany Julek, o Święty Barnabo, o ściskający w środku wewnętrzną bogini” Greya, przeczytałam komentarze, że najlepszy do tej roli jest Jamie Dornan. Choć kiedy zmieniono Hunnama na Dornana, było wielkie „ale”, że Dornan nie pasuje. Że chudy, że taki i owaki.
Kiedy pojawiły się pierwsze informacje o produkcji „Piły VIII”, gdzieś urodziła się pogłoska jakoby miała być to nowa wersja pierwszej części. Mnie oraz pozostałych wielbicieli „Piły” zmroziło do tego stopnia, iż postawieni obok siebie tworzylibyśmy zapewne piękne lodowe figury. Nie ma i nie będzie drugiego Jigsawa. Tobin Bell jest niezastąpiony. Klęska dla każdego kto próbowałby zagrać tę genialną rolę. Nie będzie drugiego Hoffmana. Gordona, Amandy i Adama. No ludzie, co wyście palili?!

Podobnie byłoby z serialami (nie mylić z seriami filmowymi). Inna obsada  „Gry o tron”? Nigdy w życiu! Nawet zrobienie remake’u wyśmiewanego i kiczowatego „Klanu” byłoby klęską, bo nie będzie drugiego Rysia, drugiej Bożenki czy nawet cioci „Błożesztymój” Stasi.

Dodaj komentarz